Długa droga w górę.
Ciężko ostatnio cokolwiek powiedzieć czy napisać. To może o wczoraj?
Zakładając tego bloga napisałam:
"Ta pora przeraża tak samo za każdym razem, ale kiedy nadchodzi wiesz, że jeśli teraz się wycofasz to jesteś dupa. I nie o blogu piszę, ale o tym, że stoję przed moim wielkim Everestem, patrzę w górę i choć droga tak strasznie daleka, to widzę szczyt. Nie samego finału tej podróży się obawiam, ale tego, że zawrócę w połowie drogi (jak nie raz bywało). A tym razem nie chce być dupą."
Pisząc to miałam na myśli to, co na zdjęciu. Everest osiągnięty. Nauka i to ogromna odebrana. O tym, że trzeba robić to, co się czuje, w sposób jaki się czuje i wtedy, kiedy się czuje. Że można popełniać błędy. Że można, naprawdę można wejść tam samemu. Czy jestem zadowolona? Sam występ nie jest występem mojego życia. Ostatnio nie czuję się najlepiej i również ostatnie dni traktuję jako walkę o przetrwanie, całkiem dosłownie. Tak jak zawsze mogłam to, co nie wytańczone nadrobić emocjami, tak tym razem tych emocji zabrakło. Trochę mnie to zaskakuje, trochę usprawiedliwiam się przed sobą. Dramatu nie ma, choć mogło być inaczej.
Mogę być dumna z siebie, że to zrobiłam. Wszystkie występy są zwieńczeniem jakiejś drogi, która wymaga wielu wyrzeczeń, jest próbą charakteru, a przy moim trybie życia i ilości rzeczy, które teraz mam na tapecie - całkiem tych wyrzeczeń dużo. Każdego dnia miałam okazję odpuścić. Nie wstać wcześnie, nie iść do pracy po 6 rano, żeby wyjść z niej po 14, a w konsekwencji nie zdążyć na 15 na próbę - która tylko o tej godzinie jest możliwa. Wrócić na ukochane zajęcia z modernu, które przy moich obecnych kontuzjach są dość ryzykowne przed jakimikolwiek występami. Posłuchać wszystkich strasznych rzeczy, które mam w głowie, a które mówią, że nie dam rady.
Bardzo lubię tę drogę. Lubię to, czego można dowiedzieć się o sobie w trakcie przygotowań i w trakcie występów. To, ile emocji przewija się na różnych etapach przygotowań i ile wyzwań jest przed człowiekiem. Lubię uniwersalny, międzynarodowy język uśmiechu, stresu i rozluźniania w kulisach. Lubię to, że bycie tancerzem-amatorem jest często trudniejsze niż bycie tancerzem-zawodowcem, i że mimo to tym amatorom się chce - biegać między pracą, domem, dodatkowymi zajęciami a próbami.
Nie mam dzisiaj w sobie zbyt wiele emocji. Historia z tym występem zaczęła się 7 lat temu, kiedy moje plany przerwała nagle choroba. Wtedy wszystko miało wyglądać inaczej i cały czas dziwię się temu jak to się potoczyło i że rzeczywiście mogło być inaczej - przerażające... bo mimo że cały czas rekonstruuję moje życie, to wiem ile bym straciła, gdyby moja historia była prostsza. Wiem ile kluczowych dla mnie decyzji bym nie podjęła nie mając świadomości kilku spraw, które dane mi było poznać.
Mam wrażenie, że chciałam tym udowodnić światu, życiu, chorobom, ludziom - tym którzy są i tym, których już nie ma, że się da, że można, że ja mogę, że mogę sama - a udowodniłam to przede wszystkim sobie. Może mogę tym wczorajszym występem zamknąć tamtą historię? Może odzyskałam już wszystko, może wyszarpałam już wszystko, co kiedyś zabrał mi rak?
Mam poczucie, że teraz jest czas, żeby tę moją historię zacząć wykorzystywać w inny sposób. Już nie muszę walczyć z niewidzialnym wrogiem, mam wrażenie, że dzisiaj to ja triumfuję. I mogę powtórzyć - w tańcu bardzo często wcale nie o taniec chodzi... :)
I na zakończenie jeszcze coś ważnego:
Komentarze
Prześlij komentarz